Jak wiecie, dwóch naszych przyjaciół ma za sobą wspaniałą wyprawę. Problem tylko w tym, że do tej pory nie powstał żadna relacja, nie ma żadnych zdjęć potwierdzających ów wyczyn, a na nasze lekkie naciski, by to w końcu złożyć w całość, Arti odpowiada: „Już zacząłem…” I tak, mamy już październik, a relacji jak nie było tak nie ma. Ale, ale…nie macie się co martwić. Po ostatniej wizycie w Krakowie i Polibudzie, po miłym spotkaniu, na jednej z ławek znalazłam niewielki zeszyt z zapiskami, a na pierwszej stronie jak byk stoi: „Gibraltar- wyprawa życia- historia prawdziwa” autor Arti. Pozwoliłam sobie przeczytać tę relację i nie mogłam zrobić inaczej, jak tylko podzielić się nią z Wami. Oto opis zdarzeń:
„A zatem zacznijmy od początku…Była niedziela, obudziłem się dość wcześnie, bo ok. 10. Lekko niewyspany, bo od kilku dni chodziło mi po głowie dokonanie czegoś wielkiego, czegoś czego nie doświadczyłem nigdy wcześniej. Zrobiłem kawę i włączyłem telewizor w poszukiwaniu inspiracji… „Gotuj z Okrasą”- nie, nie tego szukam. Lecę dalej, na TVN-ie doradzają jak zrobić makijaż, którego nie widać…hmm? To po cholerę w ogóle go robić? Kolejny program- Cejrowski – zostawiam, ten przynajmniej nie zanudza. W międzyczasie rozmyślałem o moto, do kiedy mam przegląd i takie tam… W tle słyszałem jak Cejrowski mówi coś o Gibraltarze… i w tym momencie mnie olśniło! Uderzenie było tak mocne jakbym dostał pięścią w twarz… Moto i Gibraltar… brzmi nieźle… Pierwsze co zrobiłem, to wrzuciłem temat na GSM, może Seven ze mną poleci? Następnie, wiedziony ogólnym podekscytowaniem, sprawdziłem gdzie ten Gibraltar w ogóle leży… No co? Człowiek co prawda po studiach, ale geografia była dawno, tym bardziej że nigdy jej nie lubiłem, a na myśl o mojej nauczycielce, nadal mnie trzęsie… Kobieta z wąsem, która nosiła rajstopy tak grube, że jakby ktoś założył je na głowę i chciał zrobić napad na bank, zabiłby się o framugę. Ze wspomnień wróciłem do wyszukiwarki… Kraków – Gibraltar- wyznacz trasę… O rzesz (k)fuck! Prawie 3500km! Tak daleko?!! A coś bliżej? Musi być coś jeszcze…Wujek Google wie wszystko, więc szukam …No, i jest!…Na jednej ze stron czytam:
„Śląski Gibraltar
Kiedy wyjedziemy z Kłodzka na północ, możemy zrobić krótki przystanek w maleńkim Bardzie, które jest znakomitą bazą wypadową w kierunku Gór Bardzkich i Sowich. Zanim dotrzemy natomiast do „Śląskiego Gibraltaru” (tak bywa nazywana Srebrna Góra, gdyż nigdy nie została zdobyta), powinniśmy wiedzieć, że jest to twierdza, która pochłonęła worki talarów i wiele istnień ludzkich. (…)”.
I co? Da się? Da się! Szybko odnajduję miejsce na mapie…To mi się podoba, ale żeby było bardziej „światowo”, wybieram trasę przez Węgry, a to już tylko 330km:
Wyświetl większą mapęSeven zgodził się na wyjazd, ale o prawdziwej trasie postanowiłem powiadomić go w dzień startu, a jak ustaliliśmy, startujemy we wtorek .Do tego czasu moto zostawiam w garażu, po co kusić los? Jeszcze coś się spierdzieli i będzie kicha…Przesiadłem się więc na rower, a że przygotować się trzeba, mocno ćwiczyłem ostrą jazdę. Co prawda do 50km/h rozpędzam się trochę wolniej, ale już przy drugim okrążeniu na rondzie, udało mi się zejść na kolanko (i gdyby nie pedały, zszedłbym jeszcze niżej). Upragniony wtorek przyszedł zaskakująco szybko. Dzień wcześniej spakowałem rzeczy, które ewentualnie mogły się przydać. Wziąłem slipy, dwie pary skarpet, szczoteczkę do zębów, no i oczywiście kamerkę.
Dzień 1
Zegar wybijał już 4:30, o 5:00 ja i Seven mieliśmy ruszyć. Będzie super-pomyślałem. Po 15min byłem na miejscu, mój druh też tam był. Jeszcze raz dokładnie sprawdziłem bagaż. Wszystko jest. Zamontowałem kamerkę na kasku-byłem gotowy do drogi. Zostało tylko uświadomić Sevena… Seven zamilkł na chwilę, po czym stwierdził: „ Gibraltar to Gibraltar, chu* z tym gdzie to leży…”. – Normalnie, kocham tego gościa…! Niespodziankę zrobił nam Hans, który przyjechał nas pożegnać. O 5:00 wyruszyliśmy z Orlenu za Górą Borkowską. „Jest cudnie”- pomyślałem. Przejechaliśmy już może 20km i nagle niech mnie…zrobiło mi się gorąco, aż poczułem strugę potu na karku. Gdzie jest WC? Z obłędem w oczach zacząłem szukać jakiegoś znaku… „No rzesz kur*a, teraz?” Przypomniałem sobie co jadłem dzień wcześniej… Przeklęty Chińczyk i jego „kuciak gud fud” dał znać o sobie w najmniej spodziewanym momencie. Zjechaliśmy na najbliższą stację. Uff – zdążyłem. Skruszony wróciłem do moto i Sevena, ten spojrzał na mnie upewniając się, że już po wszystkim, w milczeniu założył kask i po chwili ruszyliśmy dalej. Niestety, nic nie wskazywało na koniec mojej męki… z trasy zjeżdżaliśmy jeszcze na kilka…no dobra…na wszystkie stacje. Jak na złość, na żadnej nie było niczego, co mogłoby mi pomóc. Jakby dziwnym trafem tę część kraju zalała nagła fala sraczki… Na miejsce dojechaliśmy dość późno, właściwie w nocy. Mój kumpel ani razu się do mnie nie odezwał. Bez problemu znaleźliśmy za to miejsce do spania. Mały domek wczasowy położony na skraju lasu. To był chyba jedyny optymistyczny akcent tego dnia. Zbyt zmęczeni (Seven mną, ja wzmożoną aktywnością mojego tyłka) jednym kiwnięciem głowy pożegnaliśmy się i poszliśmy spać.
Dzień 2
Rano spotkaliśmy się na stołówce i zjedliśmy razem śniadanie. Wspólnie ustaliliśmy, że popołudniu zrobimy coś kreatywnego i zwiedzimy okolicę…Cóż, plan był dobry, ale że nie jesteśmy już pierwszej świeżości, przeszliśmy może jakieś 300m i daliśmy za wygraną. Siedliśmy na ławce pod drzewem. Ogólnie miejscówka nie była zła… Zielono i w ogóle tak przyjemnie. „Więc tak wygląda Gibraltar”- pomyślałem. Wczoraj z powodu dużego zmęczenia i późnej pory nie byłem wstanie tego dostrzec. Seven na uczczenie przyjazdu przyniósł 0,7 wyciągniętą z jednego kufra…później z drugiego…a i tylny był dobrze zaopatrzony…
Dzień 3
...eee… i tu wersji jest kilka – dość różnych od siebie, więc ustalenie tej prawdziwej nie jest możliwe…
Dzień 4
Tego dnia na Gibraltar zajechała motocyklowa ekipa skądś za wschodniej granicy…Cudnie, wieczorem pokażemy im polską gościnność. Postanowiłem nagrywać spotkanie. Były opowieści, dyskusje o sprzętach, odpowiednim ubiorze itd., a wszystko wspierane zawartością z kufrów- jak dwa dni wcześniej…Był alkohol, były więc i tańce. Seven nie zastanawiając się zbyt długo, wskoczył na stół i zaczął wywijać…Niestety nośność stołu była mniejsza, niż waga Sevena i ten w pięknym stylu gruchnął min. na swój kask, który tak wcześniej zachwalał. Uszkodził w nim szybkę i jej mocowanie.. Z kolei ja ze śmiechu gibnąłem się do tyłu, a za mną największy gość ze „wschodniej” ekipy wprost na moją kamerkę, która ino pizgła na części… Cóż, zdjęć i filmików nie będzie…
Dzień 5
Ten dzień postanowiliśmy przeżyć w spokoju i przygotować się na jutrzejszy powrót… Problem w tym, że spokojnie się nie dało. Padło pytanie Sevena: „ A gdzie moja skórzana kurtka?”… Zmusiłem się do myślenia i jak przez mgłę pamiętałem, że Seven wczorajszego wieczoru siłował się z kimś na rękę. Była to ów „kruszyna”, pod którego tyłkiem zginęła moja kamera. Najwidoczniej tej rozgrywki Seven nie wygrał oddając tym samym swoją kurtkę… A wschodnia grupa już dawno pojechała dalej. No ale jak się bawić, to się bawić…
Dzień 6
Powrót do domu odbył się bez problemów. A jak na tyle przygód, straty okazały się nie wielkie: rozwalona szybka i mocowanie w kasku Sevena, kamerki i karty pamięci brak, zgubiona (przegrana) kurtka…